„Jestem tym, kim jestem przed Bogiem”
– Giovanni Merlini CPPS
Za życia unikał zaszczytów i do dziś pozostał nieco w cieniu. Zatrzymując się jednak nad jego życiorysem, odkrywamy absolutnie nietuzinkową, inspirującą osobowość. 12 stycznia minęło 140 lat od śmierci Giovanniego Merliniego, trzeciego przełożonego generalnego Misjonarzy Krwi Chrystusa.
Merlini przyjął święcenia w 1818 roku. Dwa lata później, podczas rekolekcji w San Felice, poznał Kaspra del Bufalo. To spotkanie było dla nich obu punktem zwrotnym. Od pierwszych chwil zrodziło się miedzy nimi porozumienie tak szczególne, że już miesiąc później młody kapłan ze Spoleto wstąpił do Misjonarzy Krwi Chrystusa.
Jest to zresztą jedna z bardzo nielicznych w jego życiu decyzji, podjętych pod wpływem impulsu. Zwykle wszystko trzeźwo rozważał, nie ulegając emocjom. Miał bardzo wyważoną, racjonalną wizję świata. Dlatego też tak świetnie dopełniał się z Kasprem, który kierował się sercem i łatwo ulegał gorączce działania. Połączenie tych dwóch charakterów dawało złoty środek, stąd ks. Giovanni szybko stał się prawą ręką Założyciela.
Wkrótce został sekretarzem generalnym oraz przełożonym i ekonomem domu w Albano, będącego wtedy „sercem” Zgromadzenia. Ciągle uczestniczył też w kolejnych misjach na terenach objętych bandytyzmem. Gdy wraz ze współbraćmi rezygnował z eskorty, napotykał po drodze rozbójników. Wiedzieli, jaki jest stosunek misjonarzy do nich; wiedzieli, że pragną oni doprowadzić do pojednania, a nie odwetu. Dlatego też sami przestępcy prosili Merliniego o mediacje z władzami w ich sprawie.
W 1824r. misjonarz dotarł również do Vallecorsa, by głosić rekolekcje wielkopostne. Wśród zgromadzonych tłumów była dziewiętnastoletnia Maria de Mattias. Przeżywała ona w tym czasie wewnętrzne trudności, które nie dawały jej spokoju. Kazania Merliniego bardzo ją poruszyły i po długim wahaniu postanowiła z nim porozmawiać. Ks. Giovanni został jej kierownikiem. Dziesięć lat później Maria stanęła na czele długo wyczekiwanego dzieła – Adoratorek Krwi Chrystusa. Merlini opiekował się tym dziełem, był obecny na kongresach Instytutu. W czasie pierwszego spotkania w Vallecorsa Maria obdarzyła go, jak sama później mówiła, „dziecięcym zaufaniem”. I nie zawiodła się – już do końca życia misjonarz był dla niej oparciem. Miał on zresztą szczególne podejście do kobiet, potrafił je wysłuchać i prowadzić z właściwą sobie delikatnością, a jednocześnie stanowczością. Dlatego też podczas pobytu w Rzymie posługiwał w niezliczonych wręcz zgromadzeniach żeńskich.
28 grudnia 1837r. zmarł Kasper del Bufalo. Był to spodziewany, lecz nie mniejszy przez to cios dla ks. Giovanniego; w istocie tego dnia odszedł jego ojciec. W Merlinim, zwykle tak opanowanym i trzeźwym, kryło się gorące serce. Nie wstydził się łez, przemawiając podczas pogrzebu. Więź, jaka łączyła go z Kasprem, nie pozostała jednak tylko sentymentalną przeszłością. Misjonarz ze Spoleto stał się niejako „stróżem woli” Założyciela. Leżało mu na sercu zachowanie dziedzictwa, jakie pozostawił po sobie Ojciec i dlatego był inicjatorem jego procesu beatyfikacyjnego. Przejął na siebie ciężar zachowania Zgromadzenia w takim duchu, w jakim widział je Kasper. Było to sprawą wymagającą ogromnej rozwagi, gdyż po śmierci Założyciela wiele spraw należało rozwiązać, a nie było co do nich jednomyślności.
W 1847r. Merlini został przełożonym generalnym. Już jego pierwsze decyzje na tym stanowisku zaskakiwały, gdyż na bliskich współpracowników wybrał braci, z którymi najtrudniej było mu się porozumieć. Wiedział, że postępując w ten niewygodny dla siebie sposób, ma szansę na umocnienie jedności w Zgromadzeniu, co zaczęło zresztą przynosić wkrótce owoce. Przełożony był zdania, że światu nie potrzeba gadania, ale faktów, dlatego wielką wagę przykładał do świadectwa życia wspólnotowego.
W kapłanie tym ujmująca jest jego prostota i umiar. Niektórzy oskarżali go nawet o to, że jest nieukiem, bo nie głosi wzniosłych kazań z licznymi wtrąceniami po łacinie, ale mówi prostym językiem, który wszyscy rozumieją. Starał się być przezroczystym, by nie przesłaniać sobą Boga. Nie chciał błyszczeć. Powtarzał tylko: „Jestem tym, kim jestem przed Bogiem”. Z takiej perspektywy nie ma sensu udowadnianie ludziom czegokolwiek, trzeba jedynie jak najlepiej zająć się tym, co do nas należy. I to właśnie robił ks. Giovanni. Przeprowadzał misje, zajmował się grupami świeckimi, własnymi rękami odbudowywał zrujnowane San Felice. Zlecono mu utworzenie konwiktu dla młodych chłopców, pisanie reguły dla Misjonarzy i Adoratorek; powierzono sprawy administracyjne domów misyjnych. Merlini był perfekcjonistą, chciał każdą sprawę przeprowadzić idealnie. Na szczęście ilość zadań, jakie przed nim stawały, uniemożliwiała zbyt długie zatrzymywanie się nad drobiazgami.
Misjonarz nigdy nie szukał cudownych zdarzeń, nadzwyczajnego mistycyzmu. Gdy głośna stała się sprawa obrazu w Rimini, na którym rzekomo Matka Boża poruszała oczami, Merlini jako przełożony generalny również się tam udał. W pewnym momencie zaaferowany tłum zaczął krzyczeć, że obraz się porusza, jednak ks. Giovanni był tak zatopiony w modlitwie, że wcale nie zwrócił na to uwagi i z rozbrajającą szczerością przyznał potem, że nic nie widział. Papież Pius X stwierdził nawet: „W Rzymie jest dwóch świętych: ks. Vincenzo Pallotti i ks. Giovanni Merlini. Ja wolę drugiego, ponieważ nie robi dziwactw”.
Patrząc na wszystkie funkcje, jakie pełnił Merlini, można uznać, że był osobą właściwie niezastąpioną. On sam nigdy nie chciał o tym słyszeć, bronił się przed wszelkimi pochwałami. Pod koniec jego życia wiele poważanych osób usiłowało go namówić, by pozwolił się sportretować, lecz misjonarz za każdym razem odmawiał, powtarzając, że nie jest przecież nikim szczególnym.
Czym ks. Giovanni urzeka dziś, w XXI wieku? Można widzieć w nim wzór pokory, wewnętrznego „poukładania”, racjonalnego podejścia do życia. Jedną z jego chyba najbardziej wyjątkowych cech jest jednak to, że wszystkie swe siły poświęcał pracy dla Boga, a jednocześnie nie buntował się, gdy jego dorobek był niszczony. Nieraz niczym Hiob patrzył, jak rozsypują się dzieła, w które włożył całe serce. Powtarzał wtedy po prostu: „Wystarczy mi wola Boża…”.